To na swój sposób bardzo oryginalny film. Bukoliczna powiastka Honore'a d'Urfe przeniesiona została na ekran bez poprawek, w stylu charakterystycznym dla tego rodzaju XVII–wiecznych pierdołek, których obecnie już pewnie nikt poza studentami literaturoznawstwa i Ericiem Rohmerem nie czyta.
Jest więc bardzo nienowocześnie, ale za to bardzo klasycznie i literacko. Fabuła jest naiwna, żeby nie powiedzieć niemiłosiernie głupia, ale taka właśnie ma być i w tym należy doszukiwać się jej uroku. Co chwilami nawet mi się udawało, ale w sumie to nie było tych chwil za dużo. Bodaj największy problem z filmem Rohmera, że prezentuje się marnie pod względem formy. Scenografia, zdjęcia to tu niemal jak z rozgrywającego się w plenerze teatru telewizji, a akurat w przypadku tak trywialnej treści, jak ta którą oferuje 'Miłość Astrei i Celadona' forma powinna mieć jednak trochę większe znaczenie. Sama naiwność i kilku przebierańców to za mało, aby rzecz nabrała wdzięku. Potrzeba tu było jeszcze coś wykreować. Arkadyjski świat pasterzy i pasterek to przestrzeń umowna, baśniowa, magiczna. To kategoria kluczowa dla tego typu historyjek. Tymczasem w filmie Rohmera magii czy niezwykłości, a może po prostu tzw. klimatu, brak.